Naturalnie wyprodukowane warzywa często nie są tak „piękne”, jak te z konwencjonalnej produkcji towarowej. Mogą mieć dziurkę, pęknięcie, mogą być brudne od ziemi. Ale, co jest udowodnione naukowo, są one najlepsze dla naszego zdrowia. Korzystajmy z ich dobrodziejstwa – mówi Daria Latała, współwłaścicielka gospodarstwa JeDynie.
Jak zaczęła się Pani przygoda z rolnictwem i skąd wziął się pomysł na uprawę warzyw?

Ta przygoda zaczęła się bardzo wcześnie, ponieważ już jako dziecko pracowałam w naszym rodzinnym gospodarstwie, które prowadzimy od wielu pokoleń. Byłam bardzo pomocna – silna, zawzięta i zorganizowana – wiedziałam, że z tego gospodarstwa się utrzymujemy. Muszę jednak przyznać, że nie lubiłam tej pracy, uważałam ją za niewdzięczną: sposób, w jaki gospodarstwo wtedy funkcjonowało, na zasadzie monokultury i wiodących dwóch-trzech upraw: kapusty, papryki, jesienią brokułu i kalafiora, nie przynosił oczekiwanych zysków, więc był wyniszczający psychicznie.
Gdy byłam już nastolatką weszły przepisy unijne, wymogi dotyczące kalibracji towaru, pojawiły się spółki, które skupowały warzywa i nie wypłacały pieniędzy, dlatego mieliśmy problemy finansowe. Zdecydowałam, że nie będę rolniczką i podjęłam studia niezwiązane z rolnictwem. Studiowanie dawało mi satysfakcję, jednak czułam, że ciągłe obcowanie z komputerem, papierami, koszulami i kołnierzami nie daje mi poczucia wolności, którą czułam w gospodarstwie. Gdy wracałam na wieś, odpoczywałam w pracy fizycznej.
Już wtedy zauważyłam, że najwięcej radości daje mi naturalna uprawa warzyw. Mieliśmy dynie, które sprzedawaliśmy w sklepiku przy gospodarstwie. Któregoś razu zostaliśmy zaproszeni przez organizatorki krakowskiego wydarzenia kulinarnego Najedzeni Fest, a że chcieliśmy wyjść z naszą ofertą dyń poza wieś, zdecydowaliśmy się wziąć w nim udział jako wystawcy. To było 10 lat temu. Pojechałam tam z mamą. Pamiętam, że był wrzesień, przepiękna pogoda, ze stoiska widziałyśmy Wawel. Na stoisku miałyśmy ok. 100 odmian dyni, co wzbudziło duże zainteresowanie gości wydarzenia. Tam nawiązałam pierwsze kontakty z klientami restauracyjnymi, co zaowocowało współpracą trwającą do dziś.
Dynie są nawet w nazwie gospodarstwa – JeDynie – ale to nie jedyne towary w Pani asortymencie?

Odczuwam wdzięczność wobec moich klientów, że zainteresowali się tym, czym ja się wówczas interesowałam. Zioła, kwiaty jadalne, dzikorosnące chwasty, dzikie warzywa – to wszystko okazało się być potrzebne restauracjom, a ja poczułam, że tego właśnie potrzebuję w życiu. W ten naturalny sposób nasze gospodarstwo przestało być nastawione na monokulturę warzywniczą, a stało się bogate w różnorodne rośliny jadalne. Ciągle zresztą poszerzam swoją wiedzę w tej dziedzinie i prezentuję naszym klientom coraz to nowe możliwości wzbogacenia ich menu – np. o pokrzywę, rukiew wodną, pędy chmielu, owoce i kwiaty bzu czarnego. Wiele inspiracji rodzi się też w trakcie spacerów po łąkach i lasach.
Klienci mi ufają, ponieważ jestem osobą nie tylko bardzo kontaktową, ale też solidną, za moich klientów odpowiadam samodzielnie począwszy od nawiązania kontaktu przez zbiór, przygotowanie i końcową realizację zamówienia. Niestety, często klienci muszą czekać w kolejce, ponieważ sama nie jestem w stanie wszystkiego zrobić bardzo szybko.
Prowadzi Pani gospodarstwo samodzielnie?
Pracujemy w gospodarstwie we trójkę: moja mama, mój brat i ja. Sama zajmuję się tylko obsługą swoich klientów.

Mój brat zajmuje się zapleczem maszynowym i uprawą ziemi. Ja nie umiem tego robić, więc bez mojego brata nic bym nie zrobiła. Natomiast moja mama zajmuje się siewem, sadzeniem, pilnuje terminów agrotechnicznych – podziwiam ją za to, bo bez jej doświadczenia nie wyobrażam sobie obsługi tak dużej liczby klientów. Dzięki niej mogę przyjmować wiele zamówień, bo wiem, że będę miała co zbierać – moja mama o to zadba.
Podobnie jest z przetworami, też współpracuję z moją mamą – to ona je w gruncie rzeczy przygotowuje, ja zbieram produkty, zapewniam słoiczki, opisuję etykiety. Więc „samodzielnie” nie zabrzmiało dobrze, bez mojej rodziny nic bym nie zrobiła.
Jaki jest areał gospodarstwa JeDynie i jakie zabiegi agrotechniczne stosujecie?
Całe gospodarstwo ma ok. 10 ha. Ta powierzchnia nie jest stała, bo czasem my coś komuś wydzierżawiamy, czasem dzierżawimy od kogoś. Korzystamy np. z nadwiślańskich łąk, które były nieużytkami, a my zauważyliśmy, że świetnie rosną tam warzywa.
Jeśli chodzi o zabiegi agrotechniczne, to staramy się jak najmniej ingerować w glebę, chcemy, żeby rośliny rosły jak najbardziej dziko i żeby wszystko samo się regulowało.
Oczywiście, pilnujemy tego w jakiś sposób, np. podkaszając trawę, żeby ochronić takie dzikie warzywa jak rukiew wodna przed zarośnięciem. Mamy też ziołowe tarasy i tam dosadzamy zioła, ale zostawiamy je na zimę – nie ma tam kopania, przekopywania, ścinamy tylko suche części, okrywamy zioła a wiosną odbijają, choć nie zawsze wszystko przetrwa.
Ograniczone zabiegi stosujemy w uprawie warzyw, tam wjeżdża ciężki sprzęt, żeby ziemia była pulchna; po każdym sezonie stosujemy poplon, czyli wysiewamy materiał siewny, który po rozłożeniu odżywia glebę oraz kompostujemy, żeby przygotować glebę na kolejny sezon. Obserwujemy jak zachowują się rośliny na danym stanowisku i jeśli nie było dobrze, to nie siejemy ich w tym miejscu w kolejnym sezonie, bo to znaczy, że gleba jest tam dla nich nieodpowiednia.
Co prawda mamy ułatwione zadanie, bo jesteśmy w małopolskim zagłębiu warzywniczym, gdzie dysponujemy bardzo dobrą glebą czyli czarnoziemem. Dzięki stosowaniu płodozmianu i poplonów doskonale się regeneruje – działka, na której w danym roku były dynie, w następnym roku jest przeznaczana pod poplon albo kwiaty dziko rosnące, albo łąkę.
Czy produkty z Pani gospodarstwa można zjeść tylko w restauracji, czy można je też kupić do domu?

Nasze dynie można kupić na Targu Pietruszkowym w Krakowie, w każdą środę i sobotę. To doskonałe miejsce do zapoznania się z ofertą naturalnej żywności, cenią je szefowie kuchni, którzy przyjeżdżają z całej Polski. Nasze stoisko jest tam popularne, do czego zresztą przyczynia się też promocja w mediach społecznościowych, której nie zaniedbuję.
Oprócz tego zdarza się od czasu do czasu, że przygotuję jakąś paczkę i wyślę komuś przez Internet – wielu klientów o to pyta, ale ja nie mam ani tak dużego asortymentu, ani tak dużo czasu, by prowadzić sprzedaż internetową. Gdy już znajdę na to czas staram się wynagrodzić naszych wiernych fanów, którzy wspierają nas w mediach społecznościowych życzliwymi komentarzami, ale też zgłaszają zapotrzebowanie na nasze produkty.
Zastanawiam się nad uruchomieniem sklepu internetowego, ale to wymaga zarówno zaplecza technicznego jak i ludzi do pomocy – bo nie wyobrażam sobie robić tego nieprofesjonalnie.
Jak ocenia Pani zainteresowanie żywnością ekologiczną, czy też ogólna drożyzna wpływa negatywnie na popyt?
Moim zdaniem pojęcie „żywności ekologicznej” zostało trochę wypaczone i ja tego określenia nie używam. Żywność ekologiczna kojarzy się z czymś drogim i nie do końca pewnym, bo skoro taka ekologiczna cukinia w sklepie jest zapakowana w plastik, to czy na pewno jest ekologiczna? A obok niej leży nieekologiczna, niezapakowana i w dodatku dużo tańsza.
Moim zdaniem powinno się używać określenia „naturalne produkty”, bo mały rolnik, który nie ma dużej uprawy, nie będzie się starał o certyfikat, bo mu się to nie opłaca, natomiast może mieć świetne, zdrowe warzywa. Jestem pewna, że tak jest w przypadku większości rolników sprzedających na targach, bo rozmawiam z ludźmi i widzę ich warzywa, a jak się ma takie doświadczenie, jak moje, można z łatwością rozpoznać po wyglądzie, zapachu i smaku warzywa naturalne od konwencjonalnych.
Druga rzecz, która się kojarzy z żywnością ekologiczną, to jakiś przymus kupowania – bo zdrowe, lokalne. Nie jestem zwolenniczką takiego myślenia. Nie każdy ma czas i możliwości, żeby kupować ekologicznie, natomiast zachęcam do poszukania i znalezienia dostawcy naturalnych warzyw czy innych produktów i kupowania ich choćby okazjonalnie, „od święta”, w miarę możliwości czasowych i logistycznych. Warto, bo jest naukowo udowodnione, że taka żywność zawiera w sobie więcej potrzebnych organizmowi składników i choć jest droższa, to jedząc ją zaoszczędzi się na suplementach diety i lekarzach.
Trzecia rzecz, to fakt, że naturalnie wyprodukowane warzywa nie są tak „piękne”, jak te konwencjonalne. One mogą mieć dziurkę, pęknięcie, mogą być brudne od ziemi a nawet, co nam się zdarzyło z papryką, mieć ślady żerowania mszycy. Ale świadomi klienci wiedzą to i nie przeszkadzają im drobne defekty. Jestem dla nich pełna podziwu, że poświęcają swój czas na przygotowanie takich warzyw do spożycia, czy to w restauracji czy w domu.
Ale, jak już powiedziałam, naturalne warzywa mają wielką przewagę nad konwencjonalnymi – są zdrowsze i lepiej odżywiają organizm. Mając dostęp do takiego dobrodziejstwa, korzystajmy z niego. Warto.
Rozmawiał Radosław Minkowski